sobota, 20 lutego 2016

Nietakty.Mój czas, mój jazz. Kilka słów o książce Zofii Komedowej Trzcińskiej

   Z pewnością nietaktem z mojej strony byłoby, gdybym napisała coś niepochlebnego o tej książce. Od samego początku, od kiedy zafascynowałam się muzyką jazzową, zakochałam się bez reszty w twórczości Krzysztofa Komedy. Nie ja jedna zresztą, taki Komedy urok. I chociaż wydawać by się mogło, że jak na takiego twórcę, jakim Komeda był, informacji i publikacji na jego temat powinno być sporo, ale tutaj niespodzianka. Książek, z których dowiemy się o jego życiu jest przysłowiowo jak na lekarstwo. Niby kilka jest ale moim zdaniem wszystkie jakby po krótce tylko coś opowiadają, dawkują nam jedynie strzępki jego życia. Jest jeden wyjątek. Przeczytałam kiedyś książkę "Czas Komedy" Pana Dionizego Piątkowskiego i przyznam, że moim zdaniem jest to jedyna do tej pory dobra książka o Komedzie. Dlaczego? Dlatego, że o jego życiu opowiadają w niej jego najbliżsi- rodzina, przyjaciele i znajomi, zawiera więc dużo prawdy i opisuje prawdziwe relacje i emocje. Do tego zawiera zdjęcia Pana Marka Karewicza... "Czas Komedy" i "Nietakty" znakomicie się uzupełniają. Książka Zofii Komedowej to pamiętnik momentami bardzo intymny, historia jej życia  u boku wspaniałego artysty, jej męża- Krzysztofa Komedy.
Książkę możecie kupić tutaj

    Nietakty.Mój czas, mój jazz to 327 stron. Książka zawiera 6 rozdziałów, które są odzwierciedleniem okresów, pewnych etapów życiowych Zosi Komedowej. Od jej młodości, poprzez dojrzałość, spotkanie na swojej drodze Komedy i życie u jego boku aż do samego końca. Rozdziały są zatytułowane odpowiednio: Dryszczów, Kraków, Warszawa, W drodze, Hollywood oraz Koda. Na samym końcu swoje posłowie dodał Tomasz Lach- syn Zofii. Warto dodać, że to właśnie dzięki niemu ta książka ujrzała światło dzienne, pozbierał on bowiem w całość i upublicznił jej pamiętnik. Ale po sedna sprawy...
   Zofia Trzcińska z domu von Tittenbrun urodziła się 13 listopada 1929 roku w Dryszczowie, gdzie jej rodzina miała dworek. Wychowywała się w trudnych, nerwowych dla kraju czasach, cała jej rodzina była bardzo patriotyczna. Jej beztroskie dzieciństwo, o którym pisze nie trwało długo, zaledwie w wieku 13 lat została żołnierzem AK o pseudonimie Zośka. Jak na tak młody wiek, jej odwaga była niesamowita, Zośka bowiem była łączniczką, zresztą bardzo dobrą, nie dała się złapać. Pod koniec wojny niejako zmuszona do ucieczki, osiadła w Krakowie. Tam wyszła za mąż za pierwszego męża... W bardzo młodym wieku, małżeństwo jednak nie trwało długo. Jego owocem było jednak jej jedyne dziecko, syn Tomek. Będąc bardzo młodą już bardzo ciężko pracowała, miała zdolności manualne, pracowała w fabryce bombek, była zdolną krawcową. W tamtym czasie zainteresowała się jazzem. Zaczęła słuchać, bywać na koncertach. Lata 50-te i początki lat 60-tych to dla jazzu w Polsce bardzo trudny czas, zresztą nie tylko w naszym kraju. Jazz był postrzegany jako muzyka "murzyńska" i zakazany. Organizowano więc koncerty w mieszkaniach prywatnych, jazzu słuchano niejako po kątach, gdzieś ukradkiem. Czas ciężki ale polski jazz przetrwał. W roku 1955 w Krakowie powstał pierwszy Jazz Club. Założony przez pasjonatów, między innymi kompletnie już zakochaną w jazzie młodą Zofię. Była ona od samego początku filarem tego miejsca, z czasem stała się menagerem tego miejsca przez duże M. Miała ku temu "smykałkę", była odpowiedzialna, świetnie zorganizowana, kreatywna i kochała muzykę całym sercem. Później w swoim życiu prowadziła z powodzeniem też inne kluby jazzowe, była menagerem wielu zespołów jazzowych: m.in Andrzeja Kurylewicza czy też później sekstet Komedy. Pewnego wieczoru w Krakowskim Jazz Clubie grał młody Krzysztof Komeda, tam się poznali. Później potoczyło się bardzo szybko, zakochali się w sobie już pierwszego wieczoru. Tak to się zaczęło. Żyli normalnie, zmagali się z typowymi problemami tamtych czasów. Oprócz tego, że Komeda jako artysta od początku nie miał łatwo, zmagali się z biedą. Ledwo wiązali koniec z końcem, on grał wszędzie, gdzie to tylko możliwe, ona łapała się każdego możliwego praktycznie zajęcia. Mimo biedy, Krzysztof zrezygnował z dobrze opłacanego zawodu lekarza. Ona go namówiła, bo Komeda tak naprawdę kochał najbardziej na świecie muzykę, zawód laryngologa nie był mu pisany. Chociaż podobno zapowiadał się na świetnego lekarza. Zwyciężył jazz, całe szczęście. Pobrali się jeszcze w Krakowie ale po jakimś czasie postanowili wyprowadzić się do Warszawy. Dla Krzysztofa miała to być większa szansa na powodzenie kariery artystycznej. Warszawa na początku okazała się nie być do końca dla nich łaskawa, mówi się, że początki są zawsze trudne. Ale bardzo powoli, systematycznie kariera Komedy pięła się wyżej.
Zofia i Krzysztof

Komedowie na wakacjach

Krzysztof Komeda i Marek Hłasko

Zapomniałam wspomnieć, że przed Warszawą było już wiele rewelacyjnych występów Krzysia, festiwal w Sopocie, kluczowy w jego pianistycznej karierze czy Jazz Jamboree. W Warszawie rzucił się w wir pracy, koncertował, komponował jak szalony. Przyjaźnił się z Romanem Polańskim, tworzył muzykę do jego filmów. Jeden w pierwszych to chociażby Nóż w Wodzie. Zofia opisuje, ze Komeda tworzył muzykę w domu, miał ustalony harmonogram dnia. Codziennie śniadanie, długa kąpiel, a potem muzyka i komponowanie. A wieczorami i nocami koncerty. Karkołomne. Wyjeżdżali z Zofią w trasy koncertowe do Danii, Holandii, często takie wyjazdy trwały nawet miesiąc. Stał się rozpoznawalny. A Zośka? Była jego spełniającym się menagerem, opiekunem, aniołem stróżem. Organizowała, umawiała, załatwiała. Była w tym najlepsza. Wspaniała kobieta, charyzmatyczna. Ktoś mógłby zarzucić, że stała może trochę w jego cieniu. Absolutnie ! Zofię znali wszyscy, ona robiła swoją robotę doskonale. Przeżywała wzloty i upadki, życia z kimś takim jak Komeda. Znosiła nawet jego liczne przelotne romanse, wiedziała, że w gruncie rzeczy on kocha tylko ją. Za sprawą współpracy z Polańskim, który trafił wtedy już do Stanów Zjednoczonych, Krzysztof wyjechał do Hollywood, żeby robić muzykę do Dziecka Rosemary. Później dojechała Zofia. Krzysztof zakochał się w Stanach, ona wręcz przeciwnie. Czuła się tam samotna i niepotrzebna. Początkowo Komeda miał zostać w Stanach tylko na czas Dziecka Rosemary. Z czasem jednak postanowił zostać na stałe, ona natomiast tęskniła za Ojczyzną. Kompromisu nie było, Zofia wróciła do Polski jeszcze przed premierą Dziecka Rosemary. Komeda został. Film i muzyka okazały się wielkim sukcesem, chyba większość z nas kojarzy kołysankę z dziecka Rosemary skomponowaną przez Komedę. Niestety sukces jego kariery nie szedł w parze z ich relacjami, które się psuły. Utrzymywali kontakt, ale było to mocno utrudnione. Wiadomo w Polsce podsłuchy, cenzura... Na rozmowę zagraniczną czekało się tydzień czasu... Później zdarzył się... wypadek Komedy, początek końca życia tego wielkiego muzyka. Ona dowiedziała się dopiero po 3 tygodniach... w trybie ekspresowym z pomocą wielu dobrych ludzi pojechała do Stanów, do swojego Krzysia. Komeda był w śpiączce, nie odzyskał świadomości do końca. Opiekowała się nim, czuwała. Sama podupadała na zdrowiu przechodząc niewyobrażalne cierpienie.Sprowadziła męża do Polski, u nas przecież też były szpitale. Niestety pomimo modlitw, miłości i całej wiary wszystkich ludzi wokół Komeda zmarł. Po jego śmierci Zofia ma kłopoty finansowe, musi pracować. Wróciła do szycia. Później przez wiele lat prowadziła kolejne kluby jazzowe, miała jazz we krwi. Kilka ostatnich lat życia poświęciła na pomoc innym, została społecznikiem.Wyjechała w Bieszczady. Walczyła za innych, w słusznych sprawach. Pod koniec życia wróciła do Warszawy, do mieszkania, w którym mieszkała z Krzysztofem. Zmarła w 2009 roku.
   To wszystko w naprawdę wielkim skrócie. Ta książka to trochę biografia ich obojga. Historia ich wspólnego życia. Ale to też historie ich przyjaciół, znajomych, często zabawne, szalenie ciekawe. W książce pojawiają się m.in Sławomir Mrożek, Marek Hłasko, Urszula Dudziak, Tomasz Stańko czy wspomniany już Polański. Wiele literatów, artystów, muzyków. Wiele faktów o nich, tych dobrych i tych czasami gorszych stron. Zofia pisze tak jak było, nie upiększa, nie wyolbrzymia i nie przesadza. Pisze o wielkim muzyku, a któż znał go lepiej niż ona. Byłą jego żoną, jego "Crazy Girl". Pisze o ludziach, miejscach, uczuciach, emocjach, opowiada swoją historię jak gdyby siedziała tuż obok nas. Jak bliska nam osoba. Nie muszę dodawać, że książkę czyta się jednym tchem, połyka się ją. Pozycja obowiązkowa, dla ludzi kochających jazz ale nie tylko. Niezwykłe życie i niesamowite historie. Polecam Wam jak zawsze bardzo serdecznie...A na dobranoc wspomniana wcześniej kołysanka.


czwartek, 11 lutego 2016

Tribute to Bob Marley - 06.02.16 Stary Klasztor Wrocław

   Raz w roku, obowiązkowo praktycznie chyba w każdym miejscu na świecie usłyszymy muzykę ojca muzyki reggae- Boba Marleya. Dlaczego? Bob Marley, gdyby żył skończyłby w tym dniu 71 lat. Z tej okazji odbywa się mnóstwo imprez, koncertów, na których fani muzyki reggae świętują urodziny Boba. Nie inaczej było we Wrocławiu. Koncert zorganizowano w Starym Klasztorze. Wystąpiło mnóstwo artystów związanych z  Wrocławską sceną muzyczną, reggae i nie tylko. Zagrali m.in : Mesajah, Krzysztof Wlazi "Wlaźlak" (Bethel), Adrianna Styrcz (Sinusoidal), Natalia Lubrano, Martyna Baranowska ( Chilli Crew ) i wielu wielu innych. Usłyszeliśmy największe przeboje Boba Marleya w nowych ciekawych aranżacjach. Wybrzmiały: One Love, Positive Vibration, Buffalo Soldier czy jeden z moich ulubionych I Shot The Sheriff, oczywiście wiele wiele innych.


Było mnóstwo ludzi, panował wręcz ścisk. Ale raczej nikomu to nie przeszkadzało. Co ciekawe i mam wrażenie, że na koncertach reggae już wręcz normalne to to że ta muzyka absolutnie łączy pokolenia. Rozstrzał wiekowy był ogromny, były dzieci ( ale z rodzicami :) ), dużo młodzieży, ludzi młodych, a także garść starszych słuchaczy. Z pewnością Bob Marley popatrzył na nas z góry i szeroko się na ten widok uśmiechnął ;-)  Napewno, każdy wyszedł z koncertu zadowolony, kto chciał mógł pośpiewać, potańczyć, a warstwa muzyczna i wykonawcy zaprezentowali się naprawdę z dobrej strony. Jedynie trochę było mi szkoda, że koncert ( w mojej oczywiście opinii ) był trochę za krótki. Trwał niecałe 2 godziny, w dodatku z przerwą, przez co czułam lekki niedosyt. Ale to nic, za rok kolejne urodziny króla. Ostatnio coraz częściej słucham muzyki reggae, co jest w moim przypadku bardzo ciekawe i pomimo tego, że mam dready nie do końca oczywiste. Lat mi nie ubywa, a moje gusta muzyczne zmieniają się czasami jak w kalejdoskopie. Kiedyś reggae nie słuchałam prawie wcale, teraz trochę więcej. Musze nadrabiać zaległości :) Kilka zdjęć, jak zwykle na koncertach telefonem więc jakość taka sobie ale pamiątka jest :) W takie szare dni jak ten dzisiejszy można przypomnieć sobie ten kolorowy koncert.

Na scenie Natalia Lubrano


Adrianna Styrcz

Z moją koncertową towarzyszką, mam nadzieje że się nie obrazi :) Zdjęcie autorstwa Oli, którą serdecznie pozdrawiam :)