wtorek, 5 lipca 2016

David Gilmour we Wrocławiu. Trzy godziny muzycznej ekstazy... Relacja z koncertu

 
   Jeszcze dobrze nie opadły emocje, serce wciąż wraca wspomnieniami na Plac Wolności, przed oczami wciąż masa ludzi- ubranych w przeróżne koszulki, pstrokate, kolorowe, czarne, białe... mianownikiem wspólnym we wszystkich przypadkach była ukryta na nich nazwa zespołu- Pink Floyd, lub też bohatera wieczoru- wokalisty i gitarzysty- Davida Gilmoura. W głowie wciąż szumią jeszcze fragmenty utworów Floydów, czasami zdarza się coś nucić pod nosem. Plac przed Narodowym Forum Muzyki, stał się niegdyś Placem Wolności za sprawą Napoleona, 25 czerwca 2016 roku wolność, tym razem wypływająca z czystej radości obcowania z muzyką, naznaczyła to miejsce już na zawsze- za sprawą niezwykłego występu Davida Gilmoura i zaproszonych przez niego muzyków. Bo odtąd z pewnością będziemy kojarzyć to Wrocławskie miejsce nie tylko z pobliskiego budynku Narodowego Forum Muzyki, ale z tym magicznym koncertem właśnie. Miejsce wybrał sam David Gilmour, który przyjął zaproszenie władz miasta i swoim występem uświetnił obchody Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Kontrowersji co do wyboru miejsca było wiele, najwięcej wątpliwości wzbudzała powierzchnia Placu- mogąca pomieścić "jedynie" 20 000 osób. Mówię jedynie, bo np. w koncercie Gilmoura, który miał miejsce 10 lat temu w Stoczni Gdańskiej wzięło udział około 100 000 fanów...Jakże więc jestem wdzięczna, że udało mi się cudem kupić bilet i znaleźć się wśród tej garstki szczęśliwców. Bilety rozeszły się w ciągu kilku godzin...
David Gilmour we Wrocławiu. Fotografia- BTW Photographers
   W dniu koncertu cały dzień wyczekiwałam wieczoru, godziny dłużyły się w nieskończoność... Od godziny 18-tej czekałam już pod jedną z bramek, na teren koncertu zaczęto wpuszczać o godzinie 19-tej. O godzinie 21-tej, na scenie pojawił się gość specjalny koncertu- pianista Leszek Możdżer. Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem tego nie wie- Leszka kocham ponad życie, więc z nieukrywaną błogością wysłuchałam jego występu. Zagrał kilka swoich kompozycji, m.in Incognitor czy Polskę, a także na koniec utwór Witolda Lutosławskiego- Etiudę Nr 2. W międzyczasie niebo nad Narodowym Forum Muzyki (wcześniej zakryte burzowymi chmurami) okryło się znów pięknym bezchmurnym błękitem. Leszek grał, muzyka unosiła się w niebiosa, a po niebie latały ptaki- zwabione dźwiękami?
   Punktualnie o godzinie 21 45 na scenie pojawił się David Gilmour, towarzyszący mu muzycy oraz Orkiestra Symfoniczna Narodowego Forum Muzyki- którą tego dnia dyrygował Zbigniew Preisner. Koncert rozpoczęły trzy pierwsze utwory z ostatniej płyty artysty- 5 A.M., tytułowy Rattle That Lock oraz przepiękny balladowy Faces Of Stone. Później wybrzmiał Floydowski klasyk- Wish You Were Here, niektórzy fani wokół mnie śpiewali, u niektórych pojawiły się pierwsze łzy wzruszenia. Myślę, że tak naprawdę to tym utworem na dobre rozpoczął się koncert- kumulowane przez cały dzień emocje znalazły w końcu swoje ujście. Tego wieczoru David Gilmour przeplatał utwory ze swojej ostatniej płyty Rattle That Lock, poprzedniej On An Island, a także kilkanaście utworów z repertuaru Pink Floyd. Usłyszeliśmy między innymi: Money, High Hopes, Shine On You Crazy Diamond, Coming Back To Life, a na bis nieśmiertelny Comfortably Numb. Każdy kolejny utwór i rozpoczynające go akordy wywoływały salwy zachwytu, gwizdów, oklasków- muzyczny stan najwyższego z możliwych uniesienia, tak bym określiła to co działo się wokół mnie.
David Gilmour we Wrocławiu. Fotografia- BTW Photographers
David Gilmour we Wrocławiu. Fotografia- BTW Photographers
Całą setlistę z tego wieczoru znajdziecie tutaj. Moją uwagę szczególnie zwróciły dwa utwory, naładowany basem i przestrzenią-One Of These Days, który tego dnia miał swój debiut koncertowy w zespole Gilmoura. Kolejny utwór to The Girl In The Yellow Dress- w którym gościnnie zagrał Leszek Możdżer, wybór oczywisty bo utwór o niezwykle jazzowym charakterze. Koncert był podzielony na dwie części- łącznie były to 23 utwory, ponad trzy godziny grania...To niesamowity wyczyn, w wieku 70 lat być w takiej formie. A David Gilmour przez kilka godzin, śpiewał, grał i nadzorował to wspaniałe wizualno-muzyczne widowisko, jak gdyby nie kosztowało go to żadnej energii. Obserwując jak gra na gitarze, miałam wrażenie, że każdy akord, każdą nutę i każdy chwyt traktuje z niewyobrażalnym pietyzmem i delikatnością- każde szarpnięcie gitarowymi strunami znaczyło jego twarz wachlarzem emocji. Mimo wielu lat na scenie, ze stoickim spokojem i profesjonalizmem, Gilmour z wydawać by się mogło łatwością, dźwiga na swoich barkach brzemię bycia liderem. Brzemię niezwykle odpowiedzialne, bo presja ogromna, gitarzysta zaprezentował nam wielką wirtuozerię i budowany przez lata kunszt, jednocześnie było wiele momentów, kiedy emocje brały nad nim samym górę i widać było jak granie sprawia mu dziecięcą wręcz radość. Bo to był niezwykle ważny wieczór, nie tylko dla fanów, ale również dla samego Gilmoura- to było po prostu widać. Nie mówił nawet za dużo, a jeśli już to przedstawiał swój zespół, a także dziękował za zaproszenie. Koncert odbywał się na olbrzymiej scenie, punktem centralnym był charakterystyczny okrągły ekran, znany choćby z trasy Pulse Pink Floydów. Podczas niektórych utworów, wyświetlano na nim charakterystyczne animacje, czasem pokazywano zbliżenia muzyków. Wspaniałe efekty wizualne dawały również światła. Podczas bisów niebo rozświetlił wspaniały, imponujący pokaz laserów, Gilmour chyba ukrywał je przed nami cały wieczór- by na koniec strugi laserów przecięły feerią kolorów mroczną czerń nieba- obowiązkowy wręcz wystrzał różnokolorowych świateł podczas wykonywania utworu Breathe. Koncert był zrealizowany na niezwykle wysokim poziomie, zdumiała mnie też świetna akustyka tego miejsca, nagłośnienie było niesamowite.
David Gilmour we Wrocławiu. Fotografia- BTW Photographers
   Sobotni wieczór na Placu Wolności we Wrocławiu był muzycznym misterium, bo zwyczajnie nie wypada traktować go jak kolejnego koncertu. Ponad trzy godziny, wypełnione muzyką były jak modlitwa i pełna wzniosłych chwil uczta dla fanów. Bo oto z każdej strony, wszyscy dookoła to śpiewali razem z Davidem, to płakali, jedni stali nieruchomo- zasłuchani, a inni dawali w inny sposób upust emocjom- jedno jest pewne każdy dla każdego tego wieczoru był bratem/siostrą- a spoiwem jednoczącym stała się muzyka zespołu Pink Floyd i Davida Gilmoura. Po raz kolejny, za sprawą muzyki, zatarły się granice pokoleniowe- różnica wiekowa fanów była ogromna. Ale czemuż się temu dziwić, nie trzeba raczej nikogo przekonywać o tym jakie znaczenie dla historii muzyki wywarła grupa Pink Floyd. Dlatego do wielkiej rodziny fanów co roku dołączają coraz to młodsi, nie ma nawet znaczenia, że muzyka Floydów- już nie najmłodsza i do najłatwiejszych nie należy. Każdy przeżył ten koncert inaczej, w swoim sercu- napewno dla wszystkich był to wieczór absolutnie wyjątkowy, w powietrzu czuć było magię.


Z wyjątkiem pierwszego i ostatniego, wszystkie zdjęcia zamieszczone w tym poście, pochodzą ze strony BTW Photographers.  

1 komentarz:

  1. Kocham Davida całym sercem. Pięknie napisałaś. Cały koncert przepłakałam przez tego faceta. Cudowny koncert, koncert mojego życia. Muzyka Pink Floyd towarzyszy mi od dziecka. Miałam 4 latka kiedy rodzice puścili mi ich muzykę. Kocham ich! Dzięki :)

    OdpowiedzUsuń